poniedziałek, 23 sierpnia 2010

114 – FOTO - Huayna Potosi 6088m

Poniższa galeria dotyczy wchodzenia na szczyt Huayna Potosi w Andach boliwijskich (Cordillera Real) w pierwszej dekadzie maja 2010. Zrobiłem sobie taki sympatyczny prezent urodzinowy. A co na zdjęciach: piękny szczyt, lodowce, szczeliny lodowcowe, na jednym ze zdjęci nasza ekipa wchodzących, liście koki (dobre jako herbata i wspomagają aklimatyzację, Boliwijczycy ale nie tylko lubią ją żuć), mój ekwipunek, zabawy treningowe na Old Glacier. Moi towarzysze mięli problem zaufać sprzętowi, wkręconym w lód ponad dwudziestoletnim śrubom lodowym. Odchylając się do tyłu tak jak ja na jednym ze zdjęć, okazuje się zaufanie do sprzętu, do partnerów, jednego który asekuruje, drugiego który zainstalował śruby w lodowcu. Mnie też kiedyś takie zaufanie trudno przychodziło, wraz ze zdobywaniem doświadczenia dopiero udało mi się ten strach pokonać. Na zdjęciach też wiele pięknych górskich widoków. Warto też zwrócić uwagę, że rano można być na szczycie, gdzie ponad dwudziestostopniowy mróz, a popołudniu imprezować w stolicy Boliwii – La Paz, gdzie ponad plus dwadzieścia stopni w cieniu.


To zdjęcie (znane już z bloga) jak i czwarte oraz piąte przedstawia masyw Huayna Potosi 6088m. Na tym pierwszym zdjęciu widać także główny wierzchołek, to ten z tyłu, widać też Rock Camp na skalnej grani pomiędzy lodowcami.

Na zdjęciu widać dwie zlodowacone góry: po lewej Mururata 5868m i w środku wielowierzchołkowy Illmani do 6439m

Cmentarz po drodze do masywu Huayna Potosi































Przedstawiciele Boliwii (przewodnicy), Francji, Holandii, Hiszpanii, Izraela, Japonii i Polski.









Blisko szczytu i jeszcze przed wschodem słońca, pobudka do ataku szczytowego nastąpiła po północy. W nocy z wyższych partii Huayna Potosi widać bijącą łunę światła z La Paz

Na tym i kolejnym zdjęciu Gregor na szczycie. Dla takich chwil warto żyć. Warto było ponieść wszelaki trud.







Na horyzoncie widać Jezioro Titicaca

Widok ku La Paz i El Alto(gdzie lotnisko), na fragment płaskowyżu Altiplano, a na horyzoncie widać charakterystyczny wulkaniczny stożek Sajamy (6542m, najwyższy szczyt Boliwii). Ta ogromna przestrzeń i brak w bezpośredniej okolicy podobnie wysokich szczytów poza piramidalnym Huayna Potosi – robiła wrażenie.













Pomiar GPS ze szczytu, ale inne źródła informacji są bardzo zbieżne co do wysokości 6088m (choć widziałem też dane rzędu 6200m)



Widać okolice szczytu i grań którą się pokonuje przed nim





















Szczelin lodowcowych nie brakowało







Mururata 5868m i Illmani 6439m.

Illmani 6439m i samolot który wystartował z pobliskiego lotniska El Alto obsługującego La Paz i położonego na wysokości ok. 4150m.









Elektrownia wodna i sztuczne jezioro poniżej lodowca

Takich mostów lodowych nad szczelinami było trochę. W takich miejscach trzeba wyjątkowo uważać.

Zmęczenie po zdobyciu szczytu. Większość zdobywców to byli mężczyźni (tak jest zazwyczaj, bo to głównie męska pasja), ale kilka kobiet też się znalazło, bo Huayna Potosi nie jest bardzo trudną górą, do tego można szybko na nią wejść, o ile ma się wystarczającą aklimatyzację. Co ciekawe, kilkaset kilometrów dalej w rejonie Uyuni, gdzie góry co prawda o innym charakterze – bo wulkaniczne, a nie typu alpejskiego, to jednak mimo podobnych wysokości, nie ma tam ani lodowców, ani wiecznych śniegów, często nie ma śniegu w ogóle.





Na ścianach schroniska Rock Camp (ok. 5190m), ludzie zapisują różne rzeczy. Ja i osoby z którymi wchodziłem, zrobiliśmy to na suficie. Wśród wpisów był też taki bardziej wypasiony, który prezentuję na zdjęciu. Mam bardzo dużo szacunku do takich osób jak Maciek z Poznania, którzy potrafią się przyznać, że podjęli próbę zdobywania szczytu, ale z jakichś przyczyn nie dali rady. Sam fakt organizacji wyprawy, dotarcia tam, walka o zdobycie szczytu to już wielka sprawa. Wymagało to wysiłku, odwagi, walki z własnymi słabościami. O to tak naprawdę chodzi w tej pasji. Jako że sam organizuję sobie wyprawy lub jestem ich organizatorem lub głównym organizatorem, często też nimi kieruję, wiem co to walka o zdobywanie szczytów, w tym tych wysokich i zlodowaconych – i potrafię docenić wysiłek innych, bo wiem ile musieli z siebie dać. I nie zdobycie szczytu po walce o jego zdobycie to żadna ujma, to żaden wstyd. Wręcz przeciwnie to wielka mądrość. Zdobywanie gór samo w sobie wiąże się z ryzykiem, z niebezpieczeństwem i do pewnego poziomu trzeba się wykazać umiejętnością podejmowania ryzyka. Inaczej ta pasja nie ma sensu. Ale trzeba umieć w pewnym momencie powiedzieć zawracam, rezygnuję – czy z powodów własnych słabości, czy ze względu na warunki atmosferyczne, czy ze względu na późną porę nie dającą szansy bezpiecznego powrotu do bazy. To jest cecha najlepszych. Umiejętność zaryzykowania, ale też umiejętność odwrotu, gdy ryzyko byłoby działaniem na granicy samobójstwa. Trzeba mierzyć siły na zamiary i możliwości. I najlepiej wg tego kryterium planować kolejne cele górskie. Dlatego życzę Maćkowi powrotu na Huayna Potosi i wejścia na szczyt. Ta góra stoi i nigdzie się nie wybiera, będzie czekać. Mnie tej cechy najlepszych zabrakło w 2002r. wchodząc na Elbrus na Kaukazie. To była w zasadzie moja pierwsza przygoda wysokogórska – bo Tatr czy narciarskich przygód na wysokogórskich alpejskich lodowcach nie liczę – i koniecznie chciałem by zakończyła się sukcesem. Mimo bardzo złych prognoz, mimo załamania pogody i przy nacisku towarzysza wyprawy, który zdobył szczyt dzień wcześniej (kiedy ja robiłem podejście aklimatyzacyjne) i bardzo chciał uciekać już na dół, bo nie czuł się dobrze, postanowiłem powalczyć o 5642m tego konkretnego dnia. Uważałem, że dam radę, mimo ataku szczytowego z niecałych 4100m i mimo dziury w ręce, którą zrobiłem sobie dzień wcześniej nieostrożnie upadając na ostrze raka. I dałem radę, tylko gorzej ze stylem. Moje wejście i powrót do bazy zajęły 27 godzin. Huraganowy wiatr, mgła, chmury, bardzo intensywny opad śniegu, zaspy, potężny mróz, wokół czapa lodowcowa i tylko ja na tych wysokościach w promieniu wielu tysięcy kilometrów. Do tego wędrówka prawie całą noc. Skrajne zmęczenie, woda tylko w postaci śniegu i lodu, wędrówka przez tzw. trupozbornik w nocy, czyli przez część lodowca pełnego szczelin, do kilku wpadłem, na szczęście bez takich konsekwencji by zrobić sobie krzywdę i nie być wstanie się wydostać (bez raków i czekana nie byłoby szans). Potem wspinaczka lodową ścianą na żywca bez asekuracji i jeszcze dwie godziny wędrówki w dół do namiotu. Tak to jest jeśli za wszelką cenę chce się wejść na szczyt i wracać na „skróty”. Na szczęście nie straciłem orientacji gdzie jest mój namiot i jak mam iść – mimo chmur, mgły, potem pomagały mi gwiazdy i zapamiętane kontury góry. Nad ranem dotarłem do namiotu, bardzo zmęczony, ale w wyjątkowo dobrej formie fizycznej i psychicznej, nic sobie nie odmroziłem. Niesamowite przeżycie. Niesamowita szkoła przetrwania, nauka, doświadczenie. Chociaż równie dobrze pasuje określenie - niesamowita głupota. Podczas tego ataku szczytowego mogłem zakończyć żywot wiele razy, na wiele różnych sposobów – tak naprawdę nawet powinienem. A nie stało mi się nic. Nauczyłem się jednak wtedy bardzo wiele. Działanie w tak trudnych warunkach, w większości na wysokości ponad 5000m, pokazało mi moje możliwości, cechy charakteru. Jeszcze bardziej zakochałem się w górach wysokich i nabrałem przekonania, że to jest to, a mój organizm świetnie sobie radzi w takich miejscach i przy takich trudnościach. Jeśli te 27 godzin walki mnie nie zabiło, jeśli sobie wtedy poradziłem, to znaczy, że będę sobie radził dalej, z coraz wyższymi i trudniejszymi górami (oczywiście do czasu jak się nie zabiję, bo tego wykluczyć nigdy nie można). Od tego czasu konsekwentnie realizuję moją pasję górską i wysokogórską, stopniowo zwiększając trudności i stopniowo zbierając doświadczenie, nabywając umiejętności. Robię to dużo mądrzej i już bez takich jak opisana kolejnych przygód, choć przygód i niebezpiecznych zdarzeń nie brakowało i nie brakuje – taka to pasja. Nigdy z niej nie zrezygnuję, ale po latach, wydaje mi się, że dzisiaj nie podjąłbym się już tak „samobójczego” ataku szczytowego jak w 2002r. Ryzyko ryzykiem, trzeba je podejmować, także w nienajlepszych warunkach atmosferycznych, ale trzeba też ustalić rozsądne kryteria czy atakuję szczyt, czy nie, czy zawracam. Pod górę naprawdę można wrócić i podjąć kolejną walkę o zdobycie szczytu. Wiadomo, że jest to mnóstwo przygotowań, duże koszty, potrzeba sporo czasu na akcję górską i chciałoby się za pierwszym razem wejść i na kolejną wyprawę pojechać gdzie indziej, ale jak człowiek się niepotrzebnie czy w głupi sposób zabije, to kolejnej wyprawy nie będzie. Oczywiście trzeba się też liczyć ze śmiercią, mimo zachowania wszystkich mądrych zasad podczas zdobywania szczytu, nie na wszystko ma się wpływ, dlatego trzeba tą pasję realizować świadomie i przyjmować ryzyko, niebezpieczeństwo jako jej część.
Trzeba umieć też ocenić wartościowe osiągnięcia od mało- i bez- wartościowych. Ambitne, trudne, czy o charakterze sportowym. I tak komercyjne wejście na Mount Everest, kiedy udaje się tylko dzięki pomocy innych osób, a bez tej pomocy nie byłoby szans na wejście – nie ma dla mnie żadnej wartości. Taki zdobywca może się pochwalić, że był na Mount Evereście, powiesić sobie zdjęcie na ścianie, ale tak naprawdę nie ma się czym chwalić. Bo na górę trzeba wejść, albo nie wejść samemu. Oczywiście przy zdobywaniu najwyższych szczytów normą jest zazwyczaj, że korzysta się z tragarzy(lub zwierząt), jest jakichś kucharz, przewodnik. Ale to od nas zależy czy wejdziemy sami, czy będziemy prowadzeni za rączkę, niemal wnoszeni, a cały bagaż będą nieśli inni, a wkoło nas będzie sztab ludzi pilnujących, by nam się nic nie stało. Można i tak. Dla mnie nie ma to sensu, dla innych ma. A widziałem już w górach jak ludzie byli prawie wnoszeni, zatrudnieni tubylcy wyrąbywali stopnie w lodzie, trzymając swoimi rękami nogi wchodzącego nakierowywali je, gdzie ma stawiać kroki, gdzie są kolejne stopnie, czy stałą procedurę, że to przewodnik zakłada uprząż i raki, zdejmuje uprząż i raki. Niż takie zdobywanie Everestu dużo większą ma dla mnie wartość, jak ktoś mając tysiąc złotych w kieszeni, sam organizuje wyprawę na Elbrus na Kaukazie, zdobywa szczyt i cały i zdrowy wraca do domu.

Pozdrawiam
Gregor

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz